Pana muzyka jest idealnym uzupełnieniem klimatu, jaki Jacek Borcuch wytwarza w swoich filmach. We "Wszystko, co kocham" udowodniliście to po raz kolejny. Jaki jest klucz do tego sukcesu?
Nie wiem, czy jest jakikolwiek klucz i czy można to nazwać sukcesem. Tę samą historię można by zilustrować zupełnie inaczej, może nawet lepiej. Jacek opowiada w charakterystyczny dla siebie sposób; bohaterowie jego filmów są jakby ze snu. Osadzeni gdzieś w przeszłości, połączeni z nim jakąś niewidzialną nicią.
Wychowywaliśmy się na jednym podwórku, większość przygód przeżywaliśmy razem, jednak w odrębny, emocjonalnie, sposób. Podobnie jest z pracą nad filmem, opowiadamy jedną historię dwiema różnymi emocjami, które łączą się w trzecią, wcześniej nieznaną. Jesteśmy skrajnie różni, ale na pewnym poziomie emocjonalnym odbieramy wręcz jak ta sama osoba. Praca z Jackiem to jak zaprzedanie duszy diabłu, to zanurzenie się w otchłani wspomnień, ale dla mnie to nic nowego, studiowałem archeologię w Toruniu przez 5 lat.
Jak wyglądała praca nad muzyką do "Wszystko, co kocham"? Gdzie szukał Pan inspiracji?
Pracę nad muzyką rozpocząłem razem z całą ekipą, czyli od pierwszego dnia zdjęciowego w Helu. Spakowałem wszystkie niezbędne instrumenty, urządzenia studyjne i zainstalowałem je w pokoju hotelowym. Urządziłem w nim prawdziwe studio. Codziennie przychodziłem na plan, szukałem inspiracji i kręciłem film swoją starą kamerą filmową super 8 mm.
Od początku wiedziałem, że nie będzie to muzyka bogato zaaranżowana. Czas, postacie i temat filmu sugerował coś, co bardziej rozegra się w głowie głównego bohatera, niż na zewnątrz. Muzyka pojawia się wtedy, gdy coś się w nim dzieje. Dlatego postawiłem na elektronikę. Inspiracji szukałem w głowie Janka i w morzu, które było świadkiem całej historii.
Oprócz tego, że komponowałem, byłem również producentem muzycznym odpowiedzialnym za brzmienie i jakość muzyki punkowej granej przez bohaterów. Przed zdjęciami mieliśmy miesiąc prób. Sceny występów chłopaków kręcone były w czterech różnych miejscach i każde z nich trzeba było inaczej przygotować, co było naprawdę ciężkim zadaniem dla całej ekipy. Zupełnie inny charakter miały występy w wagonie i na próbie w wojsku, a zupełnie inne na koncercie w Koszalinie i w szkole.
Bardzo zżyłem się z aktorami grającymi głównych bohaterów. Żyliśmy tam wszyscy, jak w jakiejś zamkniętej bańce odciętej od świata. Ta bańka nas chroniła, a była nią atmosfera filmu, którą Jacek zaraził niemal wszystkich. Czuliśmy się nietykalni i nieśmiertelni. Myślę, że to były jedne z najpiękniejszych wakacji w moim życiu.
Jakiej muzyki słuchał Pan, gdy był w wieku bohaterów "WCK"? Jak przebiegała Pana droga muzyczna?
Na początku lat 80. słuchałem Klausa Mittfocha, Joy Division oraz zespołów wytwórni 4AD, takich jak Cocteau Twins, Clan of Xymox; oczywiście słuchałem też punka, ale nie byłem jakimś wielkim zapaleńcem. Wolałem muzykę bardziej melodyjną i mroczną. W tamtych czasach założyliśmy z Jackiem punkowy zespół Replay (było też kilka innych nazw), ja grałem na perkusji, a Jacek śpiewał i grał na gitarze. Chłopaki chcieli grać tylko punka, ja próbowałem namówić ich na coś w stylu New Romantic, ale byłem najmłodszy i niespecjalnie liczono się z moim zdaniem. Dlatego postanowiłem stworzyć swoją własną odnogę muzyczną. W liceum założyłem zespół The We, graliśmy romantyczne piosenki, których nikt nie chciał słuchać. Jeszcze na pierwszym roku archeologii przyjeżdżałem do Kwidzyna na weekendy na próby, ale gdy perkusistę i gitarzystę wzięli do wojska to sprawa się rozmyła. O muzyce przypomniałem sobie dopiero na czwartym roku. Zakochałem się w muzyce elektronicznej i w niej znalazłem muzyczne ukojenie. Mój pokój w akademiku przerodził się w studio. Efektem tego był koncert w planetarium w Toruniu w 1995 roku i wydanie oficjalnej kasety, która okazała się prawdziwym hitem. Muzyka z koncertu biła wszelkie rekordy na liście muzyki elektronicznej w Trójce, utwory zajmowały kilka miejsc z rzędu od 1 do 4. Pamiętam tamte dni i pierwsze moje sukcesy muzyczne, które odbierałem bardzo serio.
Rok później założyłem zespół Physical Love. Po latach spotkaliśmy się z Jackiem jako partnerzy, każdy ze swoimi doświadczeniami: Jacek aktorskimi, ja archeologiczno-elektronicznymi. Postanowiliśmy nakręcić swój własny film i napisać do niego swoją muzykę i tak powstał "Kallafiorr". Potem była świetna, do dziś moja ulubiona, płyta "S.O.S. Kosmos", którą chyba tylko my rozumieliśmy. Później zaczęła się era fascynacji jazzem, czego owocem była ścieżka dźwiękowa do filmu "Tulipany" nagrana wspólnie z Leszkiem Możdżerem.
Która z filmowych scen należy do Pana ulubionych pod względem muzycznym, ale nie tylko?
Bardzo lubię cały film. Nie ma w nim dużo muzyki, ale taki był zamysł. Lubię moment przesilenia, czyli ten od śmierci babci, kiedy w Janku i ojcu coś się zmienia, coś, co ich do siebie przybliży. Lubię koncert w Koszalinie i świadomość czarów, jakich dokonaliśmy. Scenografia Elwiry Pluty miała tu przeogromne znaczenie. Bardzo lubię też koniec filmu i jego symbolikę.
Czy mógłby Pan powiedzieć kilka słów o dwupaku, który ma zostać wydany z okazji premiery "Wszystko, co kocham"?
Na płycie znajdzie się muzyka ilustracyjna do filmu, którą skomponowałem i nagrałem w większości w Helu, podczas miesięcznego pobytu na planie zdjęciowym. Partie fortepianowe nagrał już w Warszawie w S1 Leszek Możdżer. Bonusem krążka będą cztery punkowe utwory zarejestrowane również w Helu, podczas kręcenia sceny "Festiwal w Koszalinie - Nowa Fala Rocka 1981". Utwory w wykonaniu WCK, są wspaniałymi kompozycjami legendarnej grupy WC. Dodatkowym bonusem będą też dwa koncertowe nagrania zespołu Dezerter zarejestrowane w Jarocinie w 1984 roku.
To nie wszystko, wydawnictwo będzie zawierało również drugą płytę - DVD, na której znajdzie się mój film, nakręcony na czarno-białej taśmie super 8mm i zawierający materiał z planu filmowego. Pokazywałem go już nieoficjalnie na festiwalu w Rotterdamie - ma niesłychany klimat, oddający to, co się działo na planie zdjęciowym. Nie zabraknie również bogato ilustrowanej w zdjęcia książeczki".